
Marta Moldovan-Cywińska: Rap w terapii?
2024-11-05
Książka „Zdetronizować papieża?” Curzio Nitoglii
2024-11-07Stefan Dziekoński: Julia Marzeńska ( cz. II)

Julia nie zwykła zasypiać na ławce w środku miasta, ale pomyślała, że to musi być jakiś sen. Śnił jej się spacer, papieros na ławce, wieści z Internetu i teraz to. Spoliczkowała się z nadzieją, że zaraz ocknie się we własnym łóżku w rodzinnym domu. Nic takiego się nie stało.
Ludzie w tłumie, początkowo zmieszani, zaczęli się niepokoić. U większości niepokój szybko przerodził się w przerażenie, a to nierzadko w histerię. Krzyki, płacz, przekleństwa, modlitwy i słowa pokroju ,,to nie dzieje się naprawdę" niosły się do wieczora, kiedy to na niebie pojawiły się trzy księżyce.
Pierwsze tygodnie były czasem szaleństwa. Ludzie tracili rozum, stawali się agresywni lub apatyczni. Odbiegali od reszty i już nigdy nie wracali. Całe dnie spędzali na modlitwie. Błagali o zadanie im śmierci lub sami szukali sposobów na zadanie jej sobie. Po trzech miesiącach liczba towarzyszy niedoli Julii nie przekraczała trzech setek.
Dziewczyna spędziła ten czas na przemian płacząc i robiąc minę do złej gry. Wszystkie papierosy wypaliła już pierwszego dnia i od tego czasu chodziła zła jak osa. Myślała, co się stało z jej rodzicami oraz młodszymi bratem i siostrą. Choć uważała siebie za ateistkę to kilka razy, jakby nieświadomie, odmówiła znaną z dzieciństwa modlitwę ,,Ojcze nasz".
Grupa ludzi, która znalazła się w tym dziwnym miejscu na swoją przywódczynię wybrała panią Beatę, do niedawna pułkownika w Wojsku Polskim. Przywódczyni okazała się osobą energiczną i zdecydowaną. Ustaliła reguły, ponadto zarządziła, że w tej sytuacji obowiązkiem grupy jest zachowanie człowieczeństwa i walka o przetrwanie ludzkości. Każda zdolna do tego kobieta musiała zostać matką - i to kilka razy.
Niejaki pan Ryszard Sączyński, astronom-amator stwierdził, że, gdziekolwiek się znaleźli, nie są już na Ziemi. O ile jeszcze trzy księżyce próbowano sobie tłumaczyć jakąś iluzją wywołaną przez... nie wiadomo co, to z pewnością była iluzja, to już zupełnie inne od znanych gwiazdozbiory były ostatecznym dowodem na to, że znaleźli się na obcym ciele niebieskim.
Julia była jedną z najmłodszych osób w grupie i jedną z najatrakcyjniejszych kobiet. Przez pewien czas jednak mało kto miał ochotę na amory. Dominował smutek, tęsknota, niektórzy, nawet jeśli nie oszaleli, popadali w depresję. Podstawą diety stała się cierpka, ale jadalna trawa oraz drobne zwierzęta i owady. Zapalniczka Julii nie raz pomogła w przyrządzeniu ciepłego posiłku.
Po kilku miesiącach ludzie zaczęli godzić się z myślą, że już nigdy nie zobaczą swoich domów i bliskich. Choć pamięć i tęsknota za Ziemią miała do końca życia im towarzyszyć musieli otrząsnąć się z marazmu. Bez narzędzi, znanego jedzenia, a nawet materiałów piśmienniczych musieli przewartościować swoje życie i nauczyć się go na nowo. Komórki bez satelitów okazały się bezużyteczne, wiedza z Ziemi przechowywana była więc tylko w pamięci.
Julia wkrótce zapragnęła znaleźć sobie kogoś bliskiego. Chłodne noce, brak bliskich przyjaciół i tęsknota za rodziną sprawiała, że zaczęła sobie kogoś szukać. Zresztą pierwsze pary już zaczęły się zawiązywać, a jedna z kobiet już spodziewała się dziecka. Kiedyś Julia planowała mieć dziecko około trzydziestki. Teraz czuła zarówno wewnętrzną jak i zewnętrzną presję, by stało się to jak najszybciej. Kandydata nie trzeba było długo szukać. Marek był nie tylko przystojny, ale też szarmancki i poukładany. Długie włosy, orzechowe oczy - marzenie, nie facet! I to w dodatku on wykonał pierwszy krok.
Zaczęło się tego dnia, gdy Julia rozpalała ognisko na posiłek dla ich grupy. Było ciepło, ale suche gałązki jak na złość nie chciały się zapalić. W tej chwili dziewczyna marzyła o tym, by zapalić papierosa i ukoić tym nerwy. Niestety, był to zamysł równie realny jak powrót na Ziemię.
- Pomóc ci? - usłyszała za sobą. Przystojny chłopak w jej wieku uśmiechał się życzliwie.
- Nie mogę rozpalić ognia - rozłożyła ręce - nie wiem, co się dzieje.
- Robisz to źle. Popatrz - usiadł obok niej i kilkoma potarciami patyczka wykrzesał iskrę. Chwile później ognisko wesoło trzaskało wśród zapadającego zmierzchu.
Młodzi rozmawiali do późnej nocy. Głód kochania i bycia kochanym sprawił, że już następnego dnia zostali parą. Zewsząd spływały gratulacje tym bardziej, że nie każdy znalazł wymarzonego partnera lub partnerkę. Julia i Marek byli tymczasem sobą zauroczeni.
Dziewczyna czuła jednak tremę. Ukochany zaproponował jej pierwszy raz następnej nocy, gdy na niebie pojawią się trzy księżyce. Tymczasem brak środków higieny sprawił, że miała przetłuszczone włosy, owłosione nogi i nieświeży oddech. Kiedy myślała o nocy z Markiem wyobrażała sobie wstręt lub litość w jego oczach. Miała nadzieję, że światło księżyców nie wydobędzie z mroku tego, czego nie chciała pokazywać ukochanemu.
Marek był zachwycony jej nagością. Ona była zachwycona jego delikatnością. Nie był to jej pierwszy raz z mężczyzną, ale z pewnością najlepszy.
Ich miłosne schadzki odbywały się niemal codziennie. Czasami wszystko odbywało się powoli i delikatnie, czasami zatracali się w namiętności. Było to zapomnieniem od obcego świata i dowodem uczuć. Rachuba czasu nie miała dużego znaczenia. Gdy poczuła, że jest przy nadziei radość mieszała się u niej ze strachem. O siebie i o dziecko.
Tam, gdzie się znalazła nie było znieczulenia i opieki medycznej. Wśród towarzyszy jej niedoli nie było lekarzy i pielęgniarek. Zamartwiała się co będzie, gdy dziecko się zakleszczy? Czy wytrzyma ból? Czy jej maleństwo przeżyje? Czy ona przeżyje?
Poród był długi i bolesny. Julia rozpaczliwie ściskała dłoń Marka na przemian klnąc, szlochając i krzycząc, że ją boli i już nie wytrzyma. Dziecko trzeba było obrócić w jej łonie a gdy się urodziło przez chwilę nie oddychało. Małego Zbyszka trzeba było reanimować, Julia nie była tego jednak świadkiem. Wysiłek i ból pozbawiły ją przytomności.
Marek i Julia podjęli się trudnej sztuki wychowywania dziecka urodzonego poza Błękitną Planetą. Zbyszek miał nigdy nie przeczytać książki, nigdy nie pójść do szkoły, nigdy nie zagrać w grę wideo. Umiejętność czytania i pisania była niepotrzebna w tym nowym świecie, a historia nigdy nie była konikiem młodej pary. Uczyli więc Zbyszka co jeść, kto jest sympatyczny, a kto nie, kim był dziadek Janek a kim babcia Basia. Opowiadali mu o kotkach i pieskach, o Warszawie i Internecie. Zbyszek słuchał, ale nie rozumiał. Nie minęły dwa lata (według szacunkowej rachuby), a Julia znów była w ciąży. Macierzyństwo dało jej szczęście, ale bała się ponownych męczarni przy porodzie. Przez myśl nie przeszło jej, że do porodu nie dojdzie. W piątym miesiącu zorientowała się, że krwawi z dróg rodnych. Nienarodzone dziecko otrzymało imię Amelka.
Jakieś sześć lat po urodzeniu Zbyszka w życiu Julii doszło do kolejnej tragedii. Dzień ten zaczął się jak zwykle. Pierwsze promienie słońca oświetlające sawannę. Nałożenie przetartych, wyblakłych ubrań. Przepłukanie twarzy w wodzie z jeziorka, które równie mogłoby być przerośniętą kałużą. Przygotowanie się na kolejny dzień egzystencji w obcym świecie.
Kiedy jednak cały obóz się rozbudził, a Marek nadal leżał podeszła i delikatnie potrząsnęła go za ramię. Było rozpalone.
- Kochanie, nic ci nie jest? - spytała z niepokojem.
- Trochę boli mnie brzuch, musiałem się czymś zatruć. Daj mi poleżeć, zaraz wstanę.
- Masz gorączkę!
- Przejdzie... - skrzywił się i zwymiotował
Pan Jerzy, na Ziemi motorniczy tramwaju, orzekł, że młodzieniec ma pewnie atak wyrostka. Sam kiedyś taki przeszedł. Niestety, na tej sawannie nie dało się przeprowadzić operacji. Julia i Zbyszek byli zrozpaczeni, Marek pomimo bólu zachował jednak zimną krew.
- Posłuchaj uważnie - słabym głosem mówił do Julii - kiedy umrę znajdziesz sobie kogoś. Jest tu paru porządnych facetów, któryś na pewno pomoże ci w wychowaniu Zbyszka i obroni was w razie konieczności. Obiecasz mi to?
- Tak - powiedziała łykając łzy. Marek był najbliższą jej osobą w tym obcym świecie, jej najlepszym przyjacielem, i ojcem jej dziecka. I z powodu jakiegoś wyrostka miała go stracić?
- To... dobrze - stęknął - nawet nie wiesz, jaki jestem szczęśliwy, że ciebie poznałem. Nasza miłość była najlepszą rzeczą, jaka spotkała mnie w życiu. .
Próbował się zaśmiać, zamiast tego jęknął z bólu. Julia poczuła potrzebę histerycznego śmiechu z jego żartu. Jakby śmiech ten miał nadać tej sytuacji status farsy, nieporozumienia; jakby od tego śmiechu Marek miał wstać i powiedzieć, że czuje się doskonale. Zamiast śmiechu z jej ust wydobył się zduszony pisk, który po chwili przeszedł w spazmatyczny szloch.
Siedziała przy Marku do końca. Ocierała mu pot z czoła, podawała wodę. To jednak on dodawał jej otuchy. Gdy stracił przytomność wtuliła się w niego i położyła dłoń na jego słabo bijącym sercu. Chciała zachować w pamięci jego ciepło i miarowy oddech. Chciała być przy nim do ostatniej chwili jego życia.
Nawet nie zorientowała się, gdy zasnęła.
Pogrzeb odbył się bez przesadnej pompy. Marek deklarował się jako katolik, więc grupa do niedawna mieszkańców Warszawy odmówiła krótką modlitwę - nawet niewierzący, jak Julia. Młoda kobieta marzyła o tym, by znów poczuć smak papierosa, przynajmniej mogłaby skupić myśli na czym innym. A tak skazana była na złożenie ciała ukochanego w płytkiej dziurze wykopanej paznokciami członków grupy. Przez myśl przeszło jej, czy może nie powinna dołączyć do ukochanego, jednak miłość do Zbyszka przeważyła.
Już wkrótce zresztą zalotnicy zlecieli się do niej jak sępy do padliny.
Robert był chyba najlepszym z nich. Niedawno rozstał się z dziewczyną, sympatyczny choć trochę nieokrzesany okazał się wspaniałym ojczymem. Stosunki Julii z jego dawną ukochaną były chłodne, lecz pozbawione wrogości. W końcu tkwili w tym razem.
W ciągu następnych dwudziestu lat Julia i Robert doczekali się trójki dzieci. Jedno nie dożyło dorosłości. Krystek w wieku ośmiu lat został ukąszony przez małe zwierzę podobne do owłosionej jaszczurki na sześciu łapach. Okazało się, że stwór miał zęby jadowe. Neurotoksyna, a przynajmniej coś, co mogło być neurotoksyną zabiło dziecko w kilka chwil. Julia nie chciała już nigdy więcej mieć dzieci. Dorota i Robert zwany Juniorem chowały się zdrowo.
Upływ lat przynosił nowe wyzwania. Liczba członków grupy wciąż wahała się koło dwóch setek. Kobiety umierały przy porodach, dzieci rodziły się martwe, mężczyźni odnosili rany przy polowaniach na zwierzęta. Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że grupa nie miała do czynienia z żadnym gatunkiem, który by na nich polował. Sprowokowani roślinożercy potrafili jednak zabić.
Ubrania niszczyły się, więc z czasem zastąpiły je gigantyczne liście. Wystarczyło wygryźć lub wyszarpać w nich otwór by zrobić sobie poncho. Julia pewnego dnia po prostu spaliła swoje ubrania. Zapalniczkę, ostatnią paczkę papierosów i telefon wyrzuciła już dawno temu. Z biegiem lat bardziej wspominała swoją rodzinę i przyjaciół niż Ziemię jako taką, nie rozpaczała więc po pozbyciu się ostatnich przedmiotów z ojczystej planety.
Gdy gładką cerę zaczęły pokrywać zmarszczki, a siwizna coraz śmielej odbierała miejsce ciemnej barwie włosów, Julia zdała sobie sprawę, że większą część życia spędziła na tej obcej planecie niż na Ziemi. Zastanawiała się, zresztą nie sama, co zdarzyło się tamtego dnia, gdy przeczytała o erupcji wulkanu Yellowstone. Czy ten błysk miał związek z erupcją? To była ewidentnie teleportacja, ale nawet najtęższe umysły nie znały odpowiedzi na pytanie czy można przenieść człowieka z miejsca na miejsce. A co dopiero z planety na planetę. Im bardziej się nad tym głowiła tym bardziej myślała, by dać sobie z tym spokój. Myślenie o tym co się stało i już się nie odstanie przyprawiało tylko o ból głowy. Myślała też o najbliższych. Czy przeżyli globalną zmianę klimatu. Kiedyś, na lekcji geografii nauczycielka powiedziała, że wybuch superwulkanu mógłby zakłócić proces fotosyntezy, spowić glob popiołem i toksynami doprowadzając do masowego wymierania - włącznie z zagładą ludzi. Mała Julka tak się tego przestraszyła, że wróciła do domu ze łzami w oczach. Rodzice wytłumaczyli jej wtedy, że takie wybuchy zdarzają się bardzo rzadko i nawet, gdyby ich córka żyła dwieście lat, to nigdy nie doświadczy takiej sytuacji.
Brakowało jej takich kłamstw w dobrzej wierze. Brakowało jej zrzędzenia ojca, by rzuciła palenie ,,i nie zabijała się na własne życzenie". Brakowało jej radosnego śmiechu matki i dowcipów rodzeństwa. Nie modliła się za nich, gdyż modły jej towarzyszy niedoli nie sprowadziły ich na Ziemię. Chciała jednak wierzyć, że jej bliscy, gdziekolwiek byli, są bezpieczni.
Nie przestała też nigdy pielęgnować pamięci po Marku. Robert był na tyle taktowny, że nie naburmuszał się, gdy Julia opowiadała ich dzieciom o ,,wspaniałym wujku Marku". Miała do tego prawo, w końcu to on był jej pierwszą miłością na tej planecie.
Ulubioną rozrywką Julii było patrzenie w niebo. Ponieważ brak narzędzi uniemożliwiał budowę trwałych szałasów, grupa warszawiaków z sawanny nauczyła się żyć pod gołym niebem. Julię nieodmiennie fascynowało to, jak chmury z tej obcej planety przypominały te z Ziemi. Niby wynikało to z podstawowych zasad fizyki, jednak swojskie nimbusy czy cirrusy wprawiały ją w lekko melancholijny, ale pogodny nastrój. Tutejsze zwierzęta i rośliny nie mieściły się w kanonie wiedzy przekazanym w szkole, jednak chmury dawały jej swoiste poczucie bezpieczeństwa. Skrawek wiedzy z Ziemi, który był częścią tego świata.]
A pamięć o Ziemi zanikała. Dla pokolenia urodzonego na tym globie to, o czym opowiadali ich rodzice a potem dziadkowie było czarną magią. Julia nie umiała wytłumaczyć swym pociechom czym był ekran dotykowy.
- To coś jak tafla wody - starała się odnieść do czegoś, co jest im znane - tylko twardszego. Można było przesuwać po tym swoim palcem, by przewijać strony internetowe.
- Co to ,,strony internetowe"? - pytały dzieci.
- Ech, nieważne. Chodźcie, ugotujemy coś na obiad.
W kryzysowej sytuacji jaką bez wątpienia można określić przeniesienie na inną planetę, przeniesieni ludzie mieli na tyle dużo rozsądku, by sobie wzajemnie nie szkodzić. Czasami dochodziło do scysji, czy nawet rękoczynów, ale do morderstw bądź ciężkich pobić nigdy nie doszło. Aż do tamtego dnia, gdy absztyfikant Doroty ją uderzył.
Dorota z dziewczynki stała się już młodą, atrakcyjną kobietą. Znalazła sobie chłopaka, Jarka. Wydawał się w porządku, Julia miała dość serdeczne stosunki z jego rodzicami. Pamiętała go jako małego szkraba, w końcu on też był dzieckiem urodzonym na ich nowej planecie. A on, tak po prostu, uderzył jej dziecko.
Nastawał na nią. Broniła się, więc z całej siły ją uderzył. Do niczego nie doszło, udało jej się uciec do obozowiska.
Społeczność obozu zastanawiała się, co począć z damskim bokserem. Jego zachowanie było niepokojącym sygnałem. Pokolenie przybyszów z Warszawy potrafiło wziąć się w garść i wznieść ponad bezproduktywne konflikty. Ci, którzy przyszli na świat nie znając Ziemi i cywilizacji mogli w przyszłości poddać się instynktom i zastąpić moralność prawem dżungli. Podjęto w końcu decyzję, że to poszkodowana wymierzy karę Jarkowi. Rodzice i rodzeństwo podsuwali różne pomysły. Zwłaszcza Robert i Julia byli zwolennikami surowej kary.
- Dla takich degeneratów nie powinno być tu miejsca - denerwował się ojciec Doroty - nie możemy go uwięzić, a tacy jak on nigdy się nie zmieniają. Kara śmierci to najlepsze rozwiązanie.
- No nie wiem - zastanawiała się Julia - to mogłoby otworzyć furtkę do mordowania każdego, kto naruszyłby zasady. Lepiej spuścić mu taki łomot, by już nigdy nie miał odwagi skrzywdzić nikogo.
- To dobry pomysł - zgodziła się Dorota - ale chcę być tego świadkiem. Chcę, żeby ten śmieć błagał o litość na moich oczach.
Wyrok wykonano dwa dni później. Ówczesny przywódca grupy, pan Sławomir, orzekł, że egzekucja, choć ma służyć jako ostrzeżenie przed łamaniem norm społecznych, nie będzie publiczna.
- Ostatnie, czego potrzebujemy - mówił - to organizowanie sobie takich rozrywek, jak oglądanie czyjejś kaźni. Nie bądźmy barbarzyńcami.
Julia, choć jako członek rodziny mogła być obecna przy wymierzaniu kary, nie miała na to ochoty. Czuła do Jarka nienawiść i cieszyła się, że będzie cierpiał za ból zadany jej córce. Nie czuła jednak potrzeby oglądania ciosów i kopniaków mu wymierzanych - liczyło się, że sprawiedliwości stało się zadość. W obozie został z nią Zbyszek. Zanim Jarek usiłował zrobić krzywdę jego przyrodniej siostrze, uważał go za przyjaciela.
Wkrótce okazało się, że strach jest najlepszym stróżem prawa w świecie bez wymiaru sprawiedliwości. Widok zakrwawionego, pozbawionego części zębów Jarka wstrząsnął wszystkimi i przez najbliższe lata nie doszło do żadnych rażących naruszeń bezpieczeństwa w grupie. Chłopak omijał Dorotę szerokim łukiem, w końcu znalazł sobie dziewczynę, ale ponieważ był bacznie obserwowany przez wszystkich podobno wręcz błagał ją na kolanach by wszem i wobec potwierdzała, że był wobec niej zawsze w porządku.
Dorota tymczasem znalazła sobie innego lubego i nie minęło wiele czasu, gdy Julia dowiedziała się, że zostanie babcią. Zbyszek zdążył już założyć swoją rodzinę, Junior w imię przetrwania ludzkości musiał odłożyć na bok swój pociąg do mężczyzn i uczynić jakąś dziewczynę matką. Każdy w grupie musiał być rodzicem, każdy był świadom niepewności jutra i zagrożeń płynącego z chowu wsobnego. Homoseksualność była tolerowana tak długo, dopóki nie stawała się wymówką do zaniedbania obowiązków wobec przetrwania gatunku ludzkiego. W liczebności tkwiła szansa na stabilne społeczeństwo i odbudowę cywilizacji.
Julia niepostrzeżenie wkraczała tymczasem w wiek podeszły.
Ludzie, którzy pamiętali Ziemię odchodzili, a wraz z nimi bogactwo języka polskiego. Pewnego dnia Julię po prostu olśniło: ci, którzy urodzili się na obcym globie znali prosty świat. W 2050 roku w Warszawie szło się do sklepu z listą zakupów. Ludzie kupowali alkohol, sery, masło, przyprawy, pieczywo, warzywa. Tu, w tym nowym świecie mówiło się ,,pójdę zebrać trawę" albo ,,upolujemy coś do jedzenia". Kilka słów stawało się jednym. Pokolenie, które nie znało Ziemi i czegoś takiego, jak rytm dnia wypełniony wieloma czynnościami nie mówiło o śniadaniu, obiedzie czy kolacji. Słowo ,,posiłek" w zupełności wystarczyło. Zanikły również słowa dotyczące wyglądu: nadwaga, otyłość, makijaż. Nowe pokolenia nie rozpaczały po Ziemi, ich przedstawiciele nie płakali na wspomnienie utraconego domu.
Z upływem lat Julia natomiast coraz bardziej tęskniła za opieką medyczną. Ból pleców musiała znosić z zaciśniętymi zębami, o maści czy masażu nie było mowy. Nikt z grupy nie odkrył żadnej rośliny, której zjedzenie uśmierzałoby ból. Na szczęście zachowały się okulary po jednym z przybyszów z Ziemi, które okazały się nieocenione, gdy wzrok Julii zaczął się pogarszać. Coraz bardziej niepokoił ją natomiast Robert. Miał problemy z pamięcią, dziwnie się zachowywał. Wyglądało to na demencję.
Pewnego dnia, gdy się obudziła, nie było go obok niej. Podniosła larum, cała grupa wykrzykiwała imię Roberta. Nie wrócił do obozu ani tego dnia, ani następnego. Gnany impulsem zapadającego się w otchłań zapomnienia umysłu ruszył przed siebie. Zgubienie się na bezkresnej sawannie, w obcym świecie z dala od pomocy ze strony innych była równoznaczna z wyrokiem śmierci.
Pogrzeb był symboliczny. Robert nigdy nie był wielką miłością Julii do której wzdychałaby od rana do nocy, ale lubiła go. Jako przyjaciel był wyrozumiały i serdeczny; jako kochanek czuły i nie karzący jej robić czegoś, czego by nie chciała. Jako ojciec i ojczym był wzorowy. Nic nie mogła poradzić jednak na to, że to Marek był jej największą miłością. Może to było wyidealizowane wspomnienie pierwszej prawdziwej miłości, jednak to za Markiem tęskniła bardziej. Za Robertem płakała jednak długo i szczerze. Zasłużył na dłuższe i szczęśliwsze życie, czuła ponadto wyrzuty sumienia, że nie kochała go tak, jak na to zasłużył.
Ponieważ pokolenie ludzi pamiętających Ziemię dogorywało, ceremonie stały się więc krótsze, bez przemów. Mieszkańcy nowego domu ludzkości byli pragmatykami. Sama trawa nie wystarczyła do skomponowania pełnowartościowego posiłku, potrzebne było mięso. Polowanie bez narzędzi było energochłonne i często niebezpieczne. W nocy trzeba było szukać ciepła, liściaste poncho służyło bardziej do zakrywania nagości niż do zachowania komfortu, gdy nadchodził chłód. Przynajmniej sawanna nie była miejscem, gdzie panowały klimatyczne ekstrema.
Dopiero po śmierci Roberta Julia zaczęła zdawać sobie sprawę, że jej życie dobiega końca. Początkowo myśl ta ją przeraziła. Oto ona, urodzona w 2030 roku na Ziemi warszawianka z dziada pradziada umrze tu, na jakimś ciele niebieskim, które być może znajduje się poza Drogą Mleczną. Nie pozostaną tu po niej żadne zdjęcia czy zapisane wspomnienia. A co, jeśli potomkowie jej znajomych i rodziny nigdy nie opuszczą tej planety? Widziała swoje małe wnuczęta, które były drugim pokoleniem nie znającym Błękitnej Planety. Czy będą miały jakikolwiek emocjonalny stosunek do opowieści babci o obcym świecie, gdzie trawa nie sięgała po horyzont, a po niebie latały samoloty? Sama przed sobą musiała przyznać, że w to wątpi. Kiedy umrze wraz z nią umrą wspomnienia o Ziemi, pamięć o blaskach i cieniach życia na niej. W końcu jednak pogodziła się z myślą, że przyszłość nie należy do niej i może jedynie wytrwale, ale bez histerii i wewnętrznej presji walczyć o zachowanie pamięci o przeszłości. Rozpaczą nic nie wskóra.
...
- Jestem gotowa do drogi - oznajmiła Julia - chodźmy, córeczko. Wracamy do obozu.
- Odpoczęłaś już?
- Tak. I mam wrażenie, że wieczór będzie dziś wyjątkowo piękny.
Dwie kobiety, matka i córka ruszyły przed siebie. Żadna z nich nie wiedziała, że za niecałe cztery ziemskie lata Julia umrze po krótkiej chorobie. Nie wiedziały też, że pamięć o pierwszym domu ludzkości przeminie całkowicie za kilkanaście pokoleń, że ludzie wyewoluują w kilkanaście gatunków zwierząt w ciągu następnych dwustu milionów lat. Że żaden człowiek nie przeżył na Ziemi, ani, że mieszkańcy Warszawy zostali przeniesieni promieniem teleportacyjnym przez rasę badaczy kosmosu na planetę nazwaną przez ziemskich uczonych jako Moga-K.Wiedziały tylko, że trzeba przyrządzić posiłek przed snem.
Stefan Dziekoński
Fot. Pixabay