
Marta Moldovan-Cywińska: Błaganie z Czatyr-Dah
2025-07-27
Wrocław: wystawa pt. „Nieposłuszne gwiazdy”
2025-08-08Maria Czeska: Dwaj Rymszowie

— Jur, lepiej wróćmy do domu, pani matka gniewać się będzie, żeśmy tak daleko odeszli bez kogoś starszego.
— Tchórz!
— Tyś zaraz przymawiać gotowy, ale jak potem zabłądzimy, to co będzie?
— Owa! Jak się boisz to wracaj, z mazgaja niewielka w potrzebie pocieciza.
— Kiedy właśnie, że ja się nie boję, jeno wiem, że gdyby się rodziciele dowiedzieli
— Co zaś się mają dowiedzieć.
— Ano jakbyśmy przed zachodem nie wrócili, pani matka do Fiodora na leśniczówkę pośle, i wraz się wyda, żeśmy tam nie byli, martwić się będą, szukać każą, a potem... — chłopięcy głos załamał się na mgnienie — skóra będzie w robocie, a pan ojciec rzadko bije, ale jak bije, to ręki nie żału:2.
— Owa! Jaki mi delikatny, boli cię już naprzód, co?
— Nie o to...
— No, to o co?
— Panu ojcu gniew szkodzi.
— No to wracaj do mainusinego fartuszka.
Młodszy z dwóch chłopców jasnowłosy, smukły wyrostek o delikatnych rysach i głębokich, błękitnych oczach,przystanął,do odejścia się zwrócił, kilka kroków uszedł i ku bratu spojrzał; nie oglądając się, Jur Rymsza szedł w głąb dębowego lasu. Stach patrzył chwilę na olbrzymie, cieniste korony dębów, na złote, słoneczne plamy, igrające po trawach, z przydrożnej jarzębiny gałązkę zerwał i gryząc jej koniec, myślał:
Juści, że się wrócę; jak się tak daleko w las zagnamy, to kto wie, czy na wieczerzę do domu zdążymy. Pan oiciec jak Się zgniewa, to potem taki blady jest i na serce narzeka, a pani matka przestrzega zawsze, by się od dworu zbytnio nie oddalać. Tatarzy się nieraz czają po kniejach.
Lęk go obleciał, i w kilku skokach dopędził brata:
— Juraś...
— Nie poszedłeś jeszcze?
Starszy o rok dwunastoletni Jur Rymsza, ciemny jak cygan, o czarnych, błyszczących oczach i purpurowych, dumnie wyrzuconych ustach, zwinny w ruchach, szczupły a giętki, wsparł się na łuku niesionym i pytał drwiąco:
— Rozmyśliłeś się ?
— Samemu straszno — półgłosem wyznał Stach, rumieniąc się aż po białka oczów, i szybkim ruchem objąwszy szyję brata ramieniem, mówił serdecznie a prosząco: — Wracajmy razem, Jur... pomyśl, co to będzie w domu, jeżeli na czas nie zdążymy. To całkiem nieznane miejsce, gdzieśmy zaszli, zabłądzić łatwo.
Jur głową wstrząsnął:
— Musimy do Dniestru dojść, żeby tam nie wiem co się działo. Koniecznie muszę z łuku coś ustrzelić. Toby było, jakbym tak dziką kaczkę do domu na wieczerzę przyniósł.
— Na kaczki pan ojciec chodzi o Świtaniu.
-— Owa, ale i za dnia przecież widzi się je nieraz, a ım trudniej ustrzelić, tem większa chwała. A teraz słuchaj i zakonotuj sobie dobrze: pan ojciec przed zachodem nie wróci, bo pojechał z sierpami i kosami do ostrzenia, i pług musi kowal naprawić, pani matka ma dziś nakładanie ogórków w beczki a i wieczerzę musi lepszą przysposobić, bo z ojcem łacno ksiądz pleban przyjechać może, roboty ma więc pani matka huk, to i nie będzie miała czasu o nas myśleć. Zresztą dla wszelakiej pewności prosiłem, czy do Fiodora do leśniczówki iść można. Rzekła pani matka: Idźcie, jeno żebyście przed zachodem wrócili. No to i wrócimy, a żeśmy krzynkę dalej w las poszli, to i cóż?
— Zawsze nieładnie; słuchaj. Jur, chodźmy do Fiodora, ja przyznam ci się, że nawet wolę. Minka ma podobno szczeniaki, pięcioro ma ich być i ładne a ucieszne podokno okrutnie. Małanka nas poczęstuje malinami, Fiodor opowie, jako z panem ojcem na wyprawy chadzał, a i łuk możesz wypróbować.
— Właśnie, a jak nie trafię, to Fiodor będzie się śmiał, tak jak on to umie, co jeno siwe wąsy drgają bezgłośnie, a łuk weźmie i wraz pokazywać zacznie: Tak nigdv nic nie ustrzelisz, Jurasiu, panyczu, ot tak dzierż, tak naciągaj, tak strzałę nakładaj, tak cel na oku miej. Dosyć już i nam tych wszystkich nauk, sam sobie poradzę. Zawsze jak sam jestem, to lepiej strzelam, niżeli gdy się wszyscy na mnie wygapiają.
— To ci się jeno zdaje; przecież my dzieci jeszcze, każdy zaś człowiek uczyć się musi, zanim coś pojmie. Pan ojciec nieraz opowiadał, jako go dziaduś konia dosiadać uczył, bronią robić, a w Zamościu to bakałarz nieraz na dywanie skórę przetrzepał, gdy nauka ciężko panu ojcu szła. Wiesz, Jur, mnie zawsze jest tak jakoś niemiło, gdy coś zrobię, o czym wiem, żeby te ojca gniewało.
-- Baba jesteś! Ojciec przed zachodem nie wróci, o naszej wyprawie nikt się nie dowie, a jak będziemy tu stali, to jeno czas niepotrzebnie stracimy.
— A wyznasz ty się w drodze z powrotem? bo ja to nie bardzo.
Jur usta wydął:*
— Oo! Już ty się nie bój, jeno chodź. Każde drzewo sobie zakonotowałem, ot teraz widzisz
jest u drogi krzywa sosna, a przedtem była jarzębina.
— Albo to jedna przy drodze sosna krzywa, a jarzębina toć tu co krok! — ośmielił się zaoponować Stach.
-— To i cóż? Jak ci mówię, że się pysznie z powrotem wyznam, to się i wyznam.
Szli chwilę w milczeniu. Pomimo skwarnego, sierpniowego popołudnia w lesie był chłód, szumiały cichą pieśnią potężne korony starych drzew, słała się miodowa woń łąk, słońcem rozgrzanych.
Jur szedł Śmiałym, energicznym krokiem, szeroko rozwartymi, ciekawymi oczyma patrząc przed siebie. Cieszył go każdy nowy szczegół tej pierwszej samodzielnej wyprawy, a tylko mimowiednym odruchem ściskały jego drobne, Śniade ręce łuk, który w kwietniu od ojca na imieniny otrzymał, prawdziwy tatarski łuk, u którego z wysiłkiem jeno naciągał cięciwę, a strzała wylatywała z niej z cichym brzęczeniem muchy jadowitej. U boku miał kołczan do łuku przynależny, z wypełzłym z aksamitu czerwonego obiciem i srebrem szytymi literami arabskimi.
Hej! Gdybyż tak teraz jaki dziki zwierz wyszedł z boru! Szaro-brunatny majestatyczny niedźwiedź, taki jak u pana ojca za pokrycie na saniach służy. Raz, dwa, wyleźliby ze Stachem: na drzewo, i nimby się miś opamiętał, zabrzęczałaby strzała z cięciwy puszczona, wpijając się
aż ku sercu, zatoczyłoby się niedźwiedzisko jak pijane, a onby migiem drugą strzałę nałożył i w oko mu wraził... zbroczyłaby trawę purpurowa jucha, zryłyby ziemię łapy.
Cudnie byłoby! Najgorzej jeno jakby go potem do domu dostać? Na gałęziach przywieść nie daliby rady, gdzie zaś... Prawda, pysznie, poszedłby do Fiodora. Boże! co by też Małanka za inne zrobiła, a Fiodor! Ot wszedłby sobie do chaty jak zawsze, Pana Boga pochwalił, a potem by się na łuku wsparł i rzekł tak zupełnie obojętnie, jak gdyby o czymś najzwyklejszym mówił:
— Ojcze Fiodorze! chodźcieno ze mną do lasu dębowego. Wedle krzywej sosny niedźwiedź tam leży.
Żachnąłby się Fiodor:
— Ta przywidziało się wam, panyczu Jurasiu, odkąd że to niedźwiedzie tak sobie w boru leżą, że jeno je zbierać jak ulęgałki. Przywidziało ci się, panyczku Jurasiu, tai tyle.
A on by wtedy spokojnie ręką po łuku uderzył i rzekł:
— Ustrzeliłem go z tego oto łuku, Fiodorze.
Jezu! co by za minę stary Fiodor miał! a Malanka! objęłaby pewno głowę rękami, jak zawsze, kiedy się czemuś bardzo dziwuje. A w domu... no, pan ojciec by już chyba nic nie rzekł za to, że bez pozwolenia w Jas poszli, z pewnością poklepałby go po ramieniu, jak wtedy, gdy z rusznicy w sedno trafił i zaśmiałby się: Zuch Jur!
— Jurasiu, popatrz, maliny takie źrałe — «wyrwał go z bohaterskich marzeń radosny głos Stacha. I rzeczywiście snuł się obok drogi gąszcz malinowych krzewów o bladozielonym, rozłożystym listowiu; na gałązkach, jak zakrzepłej krwi korale, połyskiwały duże, wonne a tak dojrzałe jagody, że zda się za najmniejszym wstrząśnieniem ku ziemi spłyną. Brzęczały dokoła krzewów pszczoły dzikie i muszek drobnych rój. Chłopcy zapomnieli o swoich planach i niepokojach wobec tych jagód wonnych, soczystych a chłodnych. Jak gdyby w obrócenie przed natarczywością ludzką długie, giętkie gałęzie chwytały kolcami płócienne żupaniki dzieci, Jur odrzucał je energicznie, nie zważając na to, że zakrwawiły mu ręce. Stach delikatnie gałęzie z żupanika oddalał, rozgarniał krzewy ostrożnie, Wsuwał się zręcznie i zbierał jagody ustami, bo mu się zdawało, że tak jeszcze smakowitszymi być muszą.
— No, widzisz, ani ci Małanczynych malin nie powinno być żal, bo tak prosto z krzaka lepsze jeszcze, zbierz sobie trochę do kołpaczka, będzie na drogę.
— Co mi tam maliny. Ale powiedz no, Jur, <obyśmy robili, gdyby tak nagie przed nami...
— Co?
— A nie będziesz się śmiał?
— Juści jak głupstwo jakie palniesz, to może i nie wytrzymam.
— No, co byś zrobił, jakby tak z krzaków przed nami... Tatar wyjechał; wiesz taki jak ci, co u nas pod ostrokołem zostali, pamiętasz ?
Mimowiednie obydwaj chłopcy drgnęli, przypomniało się im, jak przed dwoma laty jesienią, także tak wedle żniw, zagnał się pod sam ostrokół dworu oddział Tatarów. Na szczęście poprzednich już dni widać było dalekie łuny, i pan ojciec wieśniaków z dobytkiem we dworze zgromadził, ostrokół zamknięto, broń rozdano, kobiety i dzieci schroniły się w piwnicy. Siedzieli tam, modląc się i drżąc, niewiasty zmieniały się, jedne zostawały przy dzieciach, gdy drugie we dworze jadło gotowały, wrzącą wodę do kotłów laty, sporządzały naboje. Dziki, straszny wrzask obozującej w pobliżu hordy co chwila rozdzierał powietrze, czasem słychać było huk broni palnej albo pieśni pobożne, przez naszych śpiewane. Wieczorem krwawa łuna uderzyła o szybki modrzewiowego dworu, to horda zapaliła chaty wieśniacze; wtedy radosnemu wrzaskowi pohańców zawtórował żałosny płacz ludu, patrzącego w przymusowej bezczynności, jako marnieje ich dobro. O świtaniu Tatarzy odeszli, pan Rymsza nie bardzo temu wierzył i ludziom przez parę dni dworu opuszczać zabronił i słusznie, bo po tygodniu, gdy pomimo przedstawień pana Rymszy kilku chłopów wybrało się szkody oglądać, Tatarzy z lasu wypadli, otoczyli ich i od dworu odcięli. Daremnie pan Rymsza z rusznic ich prażył, nie odstąpili zdobyczy. Pani maika bardzo była wtedy blada i rzekła im:
nie odstąpili zdobyczy.
— Módlcie się, dzieci, za konających i za tych nieszczęsnych, których w niewolę zabierają Tatarzy, więcej oni nieraz tracą niżeli życie, bo wiarę świętą, a z nią duszę.
Ojciec, gdy czasem wpadł do lochu, by spocząć cośkolwiek, czarny był od dymu, a w oczach mał takie groźne, mściwe błyski, aż dzieciom lęk zimnem po plecach pełzał.
W nocy jeszcze raz zaatakowali dwór Tatarzy, ale potem ukazała się o świtaniu chorągiew dragońska i wyparła ich, jeno na polach koło dworu kilka trupów zostało... I wtedy raz pierwszy w życiu widział Jur ze Stachem ludzi umarłych. Straszni byli w swoich kosmatych futrach i czapkach, z ciemnymi twarzami o wydatnych szczękach, nosach zaklęśniętych i martwych, białkami połyskujących oczach.
Maria Czeska, "Dwaj Rymszowie: powieść historyczna z XVII wieku", Księgarnia św. Wojciecha, Poznań 1930 ( fragment)
fot. Pixabay