
Marta Moldovan-Cywińska: Hospodar mołdawski
2025-06-22
Bolesław Leśmian: Znikomek
2025-06-25Stefan Dziekoński: 537 233 lata po Przeniesieniu

Pierwsze pokolenie przymusowych osadników mieszkających na wielkiej sawannie na Moga-K wymarło, potem to samo stało się z drugim i trzecim pokoleniem. Grupa rozrastała się do chwili, gdy nastąpił podział, mikroskopijna wojna domowa, która zakończyła się trzema ofiarami śmiertelnymi. Różnice zdań, ambicje, wzajemne animozje; wreszcie zwykła, ludzka zazdrość, po kilkuset latach doprowadziły do rozpadu pierwotnej grupy. Dwie nowe grupy powstałe w wyniku rozłamu ruszyły w swoją drogę.
Kolejne dziesiątki, setki, tysiące lat przynosiły kolejne podziały, sojusze, migracje. Cywilizacja nigdy się nie odrodziła, a jednak historia ludzi na wielkiej sawannie pełna była wojen, wspaniałych przywódców i stojących u władzy głupców oraz codziennych ludzkich dramatów. Jednocześnie, niepostrzeżenie, ludzie wkroczyli na ścieżkę prowadzącą ku nowemu gatunkowi.
Zaczęło się od tego, że największym powodzeniem wśród płci przeciwnej zaczęły cieszyć się osoby najbardziej sprawne fizycznie. Szybkość w pogoni za zwierzyną umożliwiała zaimponowanie potencjalnemu partnerowi lub partnerce. Zarówno panie jak i panowie brali udział w zapasach prezentując swoją tężyznę fizyczną i sprawność.
Inteligencja nie była tak ważna jak siła. Ci najsprawniejsi posiadali jej tyle, ile było trzeba. Jeśli jednak ktoś cechował się ponadprzeciętnym sprytem połączonym z mierną formą, był na z góry straconej pozycji. Zdarzały się wyjątki, nie brakowało również tych, którzy łączyli wysoką inteligencję ze sprawnością fizyczną; ogólny trend sprzyjał jednak ciału, nie umysłowi.
Z biegiem czasu ludzie zaczęli dzielić się na dwie grupy: wysokich, umięśnionych biegaczy oraz niższych, słabszych pariasów. Taki stan rzeczy wiązał się z wykształceniem etosu, według którego każdy powinien mieć swój wkład w polowanie i udowadniać swoją przydatność dla grupy aż do momentu, gdy wskutek wieku ciało zacznie tracić siłę. Starsi nigdy nie narzekali jednak na brak zajęć, uczyli bowiem młodych technik polowania.
Słabsi członkowie grup byli natomiast często postrzegani jako balast. Wskutek próśb, gróźb, lub z własnej woli udawali się na wygnanie. Czasami spotykali podobnych sobie i zakładali własne społeczności, czasami wędrowali za dawnymi towarzyszami w nadziei, że ci zostawili gdzieś kilka kości, z których nie wyssano szpiku, a może nawet z jakimiś kawałkami mięsa.
Z perspektywy jednego pokolenia zmiany w sposobie myślenia były niedostrzegalne, w części grup zdarzały się okresy swoistego renesansu inteligencji, gdzie najsprytniejsi zarządzali działaniami najsprawniejszych. Jednak te okresy zaczęły stawać się coraz krótsze i rzadsze, aż w końcu jeden gatunek podzielił się na dwie populacje.
Po upływie setek tysięcy lat dwie populacje stały się niemal dwoma gatunkami. Wysocy sawanniarze nie krzyżowali się z niskimi, zauważalnie od nich inteligentniejszymi ludźmi z gatunku homo sapiens sapiens. Ci drudzy zresztą żyli w ukryciu zamieszkując najczęściej jary, kotliny i obrzeża wielkiej sawanny.
Choć pod względem możliwości intelektualnych ostatni ludzie w niczym nie ustępowali swoim przybyłym z Warszawy przodkom, to wyglądem i zachowaniem bardzo się od nich różnili. Przegrywając walkę o pożywienie ze swoimi silniejszymi krewnymi i wpadając w błędne koło chowu wsobnego wynikającego z ograniczonej populacji stali się niscy, wątli i chorowici. Wzrost powyżej 160 centymetrów był wielką rzadkością, podobnie jak przekroczenie 40 roku życia.
Ich język opierał się w dużej mierze na gestach i mimice, podstawową zasadą w każdej z małych grupek było: bądź cicho. Sawanniarze byli dla ludzi przerażający. Podobni, ale inni. Z ich oczu wiała pustka, twarze były nieruchome, jakby bez życia; w dodatku byli też niebezpieczni. Choć do spotkań między ludźmi i sawanniarzami dochodziło rzadko, to gdy już taka sytuacja miała miejsce w prawie każdym przypadku dochodziło do walki. Sawanniarze czuli bowiem wstręt do tych małych, pokracznych istot, które tylko czekały, by ukraść im posiłek. Bywało, że wygłodniali ludzie stawali do nierównej walki ze swymi krewnymi, byle zdobyć trochę pożywnego, świeżego mięsa. Starcia te kończyły się dla nich tragicznie. Najdłużej przetrwali ci, którzy unikali sawanniarzy, lub zręcznie się przed nimi ukrywali. Ludzkie dzieci od maleńkości były uczone, aby nie płakać.
Wątli ludzie przegrywali jednak z sawanniarzami, padlinożercami i własnymi ciałami. Niegdysiejsi władcy planety Ziemia odchodzili w przeszłość, znikali cicho i bez rozgłosu. Setki stały się dziesiątkami, dziesiątki stopniały do jednostek. W końcu pozostała tylko ona – drobna staruszka, która, nieświadoma swej wyjątkowości jako ostatniego człowieka na świecie, zbliżała się również do nieprawdopodobnego wręcz wieku 60 lat, choć w XXI wieku ktoś mógłby wziąć ją za skurczoną ze starości 90-latkę. Mimo to Zi, bo tak miała na imię owa niewiasta, cieszyła się dość dobrym zdrowiem. Żadne życie nie trwa jednak wiecznie.
…
Zmęczona Zi usiadła nad strumieniem i obmyła sobie twarz. Dzisiejsza wędrówka była wyczerpująca, ale kobieta nie miała powodów do narzekań. Udało jej się najeść do syta, w pobliżu nie było żadnych sawanniarzy, a w dodatku czuła, że jej długa wędrówka wkrótce dobiegnie końca. Wkrótce nadejdzie śmierć.
Zi nie pamiętała już, kiedy ostatnio widziała drugiego człowieka. Chyba wtedy, gdy trzymała za rękę umierającego chłopca, który w gorączce mylił ją z matką. Rodzinę straciła w młodości, nigdy nie znalazła partnera. Żyła z dnia na dzień, bez celu, od czasu do czasu widując tylko z dala grupy sawanniarzy.
Ostatnio jednak zaczęły dokuczać jej zawroty głowy, podświadomie czuła, że niedługo zaśnie, by już nigdy się nie obudzić. Nie czuła strachu, smutku ani nawet niepokoju. Była jednak niezmiernie ciekawa tego, co ją czeka, gdy po raz ostatni zamknie oczy.
W dzieciństwie słyszała od rodziców opowieści o tym, co czeka ją po śmierci – problem w tym, że wizje roztaczane przez ojca i matkę były ze sobą sprzeczne. Gdyby połączyć je w jedno okazałoby się, że po śmierci trafi w rozświetlony słońcem mrok, w którym latami będzie szukała swoich witających ją od razu przyjaciół (których nigdy nie miała, gdyż pamiętała jedynie rodziców.). Jednak te sprzeczności jedynie rozbudzały jej ciekawość. Miała wiele pytań, miała wielką nadzieję.
Rozejrzała się po okolicy. Nie widać było żadnych sawanniarzy. Ułożyła się wygodnie na brzegu strumienia. Czuła się senna, ale była świadoma, że nie będzie to zwykły sen. Nad jej głową niebo otwierało swoje niezliczone oczy. Zawsze fascynowało ją, jak coś może mieć tak wiele oczu. Ciekawe, czego były świadkami. Czy widziały świat, w którym było więcej takich jak ona? Czy widziały świat, w którym nie było sawanniarzy? Czy widziały to, co czeka ją po śmierci?
Wiedza Zi dotyczyła jedynie spraw związanych z przetrwaniem. Wiedziała, jak rozpalić ogień, jak unikać sawanniarzy, jak zdobyć choć tyle pożywienia, aby przeżyć. Miała jednak bogatą wyobraźnię, która uświadamiała jej, że świat jest czymś o wiele większym i starszym niż sawanna, którą przemierzała całe życie. Czasami w swoich snach widziała, jak jej rodzaj wędruje po sawannie całymi grupami. Ci ludzie wyglądali inaczej, niż jej rodzice: byli wysocy, zdrowi, ich policzki nie były zapadnięte. Rozmawiali ze sobą, nie dość, że niemal bez przerwy, to na dodatek głośno. Byli jednak tacy jak ona, z pewnością nie byli to sawanniarze. W tych snach Zi czuła się znowu młoda, często przyłączała się do tych ludzi. Nie rozmawiała z nimi, po prostu cieszyła się, że nie jest sama.
Zi otrząsnęła się z rozmyślań. Oczy jej się kleiły. Śmierć była tuż przy niej, czuła to. Sawanna rozbrzmiewała teraz odgłosami nocy, wiał delikatny wiatr. Nie czuła bólu, choć z każdą chwilą wszystko zdawało się być coraz odleglejsze. Zi uśmiechnęła się, po raz pierwszy od bardzo dawna.
„Jestem gotowa” pomyślała zamykając oczy…
… i otwierając je po kilku chwilach. Zasnęła i obudziła się tak nagle, jakby najzwyczajniej w świecie mrugnęła.
Świeciło słońce. Wiał lekki wiatr, tak, jak ostatniego wieczoru. Zi czuła konsternację.
„Nie umarłam?” pomyślała.
Nagle usłyszała za sobą kroki. Odwróciła się.
Stała przed nią kobieta. Wyglądała młodo, ale było w niej też coś, co wskazywało na wielką mądrość i bogactwo doświadczonych przeżyć.
- Witam ostatnią spóźnioną. Jestem Julia – odezwała się nieznajoma.
Mówiła w dziwnym, obcym języku, jednak Zi doskonale ją rozumiała. Naraz spostrzegła, że otacza ją więcej ludzi podobnych do Julii. Zorientowała się też, że nie jest już na sawannie, tylko…
I wszystko stało się jasne.
…
Badacze kosmosu odnotowali śmierć ostatniej przedstawicielki homo sapiens sapiens. Odszedł gatunek artystów, wojowników, kapłanów, filozofów. Ich potomkowie już się od nich różnili, na razie nieznacznie, lecz nie można ich było nazwać tymi samymi ludźmi, którzy znaleźli się na Moga-K w dniu Przeniesienia.
Właściwa część eksperymentu dopiero się rozpoczynała.
Stefan Dziekoński
Fot. Pixabay